Herbata z mlekiem (bez cukru) jest pyszna!
Bo prawdziwa angielska herbata jest strasznie mocna
W moim przypadku chyba nie ma co
liczyć na notki tematyczne. Chyba, że na bloga anglojęzycznego, który może
powstanie. Jak pewnie zauważyliście, poprzednia notka była w j. angielskim.
Spieszę wytłumaczyć o co chodzi. Otóż biuro Erasmusa ogłosiło konkurs na bloga
o wymianie, także postanowiłam spróbować w nim swoich sił. Na wyniki trzeba będzie poczekać jeszcze kilka tygodni. Wracając jednak do myśli głównej. Otóż miałam
ambitny plan pisania notek tematycznych, ale przez to bardzo ucierpiała
regularność dodawania wpisów. Także od dziś wracam ze, znanym z poprzedniego
bloga, miszmaszem, do którego w sumie się przywiązałam. Dziś więc trochę
jedzenia, trochę zwiedzania i trochę życia codziennego.
Na początku vlog, w którym bardzo
po łebkach traktuję elementy angielskiego śniadania. Wybaczcie mój urywkowy angielski,
czasem ciężko się przestawić z jednego języka na drugi, zwłaszcza, że w głowie
układa się bloga po polsku.:) Koniec wymówek:
(Mam na sobie togę i sukienkę, ponieważ jestem tuż po immatrykulacji uniwersyteckiej w katedrze - kolejna notka;p)
Oglądanie Doctora Who w Wielkiej Brytanii,
jedząc słodycze, które jadł Doktor,
było jednym z moich geekowskich marzeń:)
Nie mogę uwierzyć, że minęło już
24 dni odkąd postawiłam swoją lekko-obutą stopę na brytyjskiej ziemi. Pierwszy
tydzień, tzw. Freshers’ Week składał się głównie z latania po mieście w
dziwnych strojach takich jak: „20 lecie międzywojenne”, grecka toga, uniwersytecka
toga czy „te szalone lata 60te”. Korzystając z pięknej wrześniowej pogody, powiosłowałam sobie po rzece Wear, która zygzakuje przez większą część Durham i
dotknęłam wody na Morzu Północnym. Woda była zaiste mokra i zimna.
English Breakfast wersja średnioduża
Kolejny tydzień to z kolei
bieganie po departamentach, zapisywanie się na moduły (moduł= wykład+ćwiczenia)
i powolne odkrywanie miasta, którego urok łapie mnie za serce za każdym razem,
kiedy mijam Market Place, czyli każdego dnia po kilka razy. Powinnam pewnie napisać
o tym osobną notkę, ale tutaj tryb uczenia jest zupełnie inny niż w Polsce.
Większy nacisk kładzie się na pracę własną (np. w bibliotece), a zajęć jako
takich jest bardzo mało. Wiec co zrobiła Beata, żeby temu zaradzić? Otóż wcisnęłam
się jako wolny słuchacz na wykłady (i oby też ćwiczenia) z Lingwistyki
Stosowanej (czyli mojego docelowego kierunku). Teraz zatem mam 3 moduły z
literatury, 3 z edukacji i 3 z lingwistyki. Wątpię bym przetrwała ten reżim
dłużej niż 2 tygodnie, zwłaszcza, że wkrótce zacznie się wolontariat, ale
spróbować nie zaszkodzi. Co więcej, wszystkie te moduły brzmią szalenie
interesująco dla takiego geeka jak ja.
Chodzenie po mieście z materacem:p
Wspomniałam wolontariat. To totalnie
temat na osobną notkę, choć przy ich „social media policy”, wychodzi na to, że,
uczestniczę w jakiejś organizacji szpiegowskiej, gdzie niczego nie można
ujawniać. Jednak krótko napiszę, że będę asystentem nauczyciela w podstawówce
(jeden projekt) i będę opowiadać w szkołach o swojej kulturze (drugi projekt).
Trzeci temat na notkę- organizacje studenckie. Jest ich milion i średnio każdy student
należy do 1-2. Ja zapisałam się również do klubu dyskusyjnego „Education
Matters” („Edukacja ma znaczenie”), którego pierwsze spotkanie jest w pon w
lodziarni. Takie spotkania zwane są „socials”, zgaduję, od ich celu, czyli
socjalizowania się i poznawania nowych ludzi.
Kolejne dni przyniosły oczekiwaną
„Freshers’ Flu”, czyli przeziębienie, które łapie studentów na początku
semestru. Przeziębienie dość mocne, bo trzyma mnie już ponad tydzień. Próbuję
nie zarażać, zużywając już drugą tubkę żelu antybakteryjnego, ale wydaje mi
się, że dwóch spośród moich 3 współlokatorów nie oparło się epidemii. W takim
zakichanym stanie znaleźli mnie moja siostra i jej mąż, którzy spędzili kilka bardzo owocnych dni w Anglii. Niestety nie mogłam im towarzyszyć podczas wycieczki
na Wał Hadriana i Newcastle, ale za to moja siostra miała okazję zobaczyć, jak
wyglądają wykłady, spróbowaliśmy Fish&chips, angielskiego śniadania (na
obiad w towarzystwie mojej amerykańskiej koleżanki z duszpasterstwa dominikańskiego), a nawet odwiedziliśmy angielski pub.
W kolejce na casting (extras=statyści)
Przy pomocy leków, soku
pomarańczowego i czekolady, wykurowałam się na tyle, by w czw. pojechać do
Newcastle na casting statystów. Docelowo chcę się dostać na plan George Gently
(osobna notka, która to, 4?), przyjęli mnie, ale stąd jeszcze daleka droga do
pojawienia się na ekranie. Znów jestem związana „social media policy”, ale, bez
zbędnego wyjawiania, jak się coś uda, to Wam chętnie doniosę.
Za 3funty kupimy w Tesco lunch składający się z dwóch wielkich kanapek, napoju i owoców
baardzo dziwny smak chipsów: sól i ocet
Wreszcie udąło mi się zrobić zakupy w Paundlandzie. Wszystkie produkty za funta. Blu tack zastępuje gwoździe - guma przylepna na ścianę. Ta sówka to ogrzewacz na ręce, jest cudowny, ale ciężko go doprowadzić do stanu początkowego, żeby znów zaczął grzać.
Pełne angielskie śniadanie,
znalazł się tu nawet pork (blood?)pudding - kiszka- ble
Na pożegnanie moja siostra zrobiła dla moich współlokatorów polski obiad. Sznycle zrobiły furrorę:)
It was dark when I first arrived in Durham. I was a bit confused and super tired but still running on adrenaline after a day spent mostly on transferring from one means of transport to another. Fortunately, my college international frep (freshers’ representative) picked me up from the train station and helped with the suitcases. We stopped for a moment in a small observation deck by the train station. From there, for the first time, I could see Durham with the castle and the cathedral. It was beautiful. I took my first deep breath of the place that was going to be my new home for the next half a year and, guess what, it was sweet! Somehow, it smelled completely different than the air in Poland. Then, I remembered my first day as an au pair in the USA. The air had the same “air” about it. So maybe, just maybe that’s the scent of A NEW ADVENTURE. If so, am ready to embrace it!
The Viaduct
I’ve been assigned a place in St. John’s college, even though I’m a “liver-out” and an Erasmus student. Not all British universities have collegiate system, I’ve been told, but luckily mine does. It helps freshers (new students) to dive into their university experience. During freshers week, our amazing freps took such good care of us international students that we didn’t even have time to struggle to fit in as we already were a part of the community. For the first few days all I did was running around Durham; my house, the college and my department, from one themed party in Klute (acclaimed the worst club in the UK, yet it was actually fun!) to another in the college bar. I love dressing up so I gladly jumped in on a chance to wear the 20s dress, the 60th outfit and a Greek toga for the fancy dress parties. At the end of the week, I finally realised why I am so tired. Getting lost and getting to know Durham, it already felt like I had joined hillwalking society.
Toga party in the college
Had to change into flat shoes,
Durham is too hilly to walk in high hills.
Not to mention solving crimes and chasing villains
what I am coincidentally doing on this picture.
My first morning in Durham, I decided to go for
a walk. It turns out I live almost in the heart of the town in the, so called, Viaduct
area, named after the tall, ancient-looking construction towering over the whole
“village”. Walking down the road, suddenly I found myself on a beautiful little
bridge, and when I finally raised my eyes focused mainly on avoiding the puddles,
there they were, the castle and the cathedral looking at me from up close, inviting
to come inside. And so I did. Couple days after, I donned my brand new, yet second-handed,
gown and marched to the Cathedral for my University graduation. And just like this,
within less than an hour, my dream finally came true. I became a student of Durham
University, ready to study Shakespeare and Orwell, immerse in the culture and language
that I love, see places and make friends.